Na pierwszy pogrzeb w charakterze śpiewaka wybrałem się z panem Janem w lipcu 1992 roku. Jechaliśmy rowerami wśród łagodnie do Narwi opadających łąk. Dotarliśmy po trzech kwadransach. Drewniany domek w sadzie. Wokół kilkudziesięciu palących mężczyzn. Nie zdarzyłem zagadnąć, gdy z wnętrza dał się słyszeć śpiew: „Na cmentarzu mieszkać będę”. Wchodzę do środka. Obok trumny stół, za nim kilkunastu śpiewaków i śpiewaczek. O jedenastej rodzina zmarłej zaprosiła ich na poczęstunek, mnie także. Pozostali goście pomodliwszy się u trumny wracali do siebie. Podano wódkę. Dwie szybkie literatki, kiełbasa, chleb, ogórki. Pąsowe twarze żywych i trup na wyciagnięcie ręki. Po chwili sprzątnięto ze stołu, w ruch poszły zeszyty. Tak się towarzystwo rozochociło, że zaczęli za wysoko i za głośno. Któryś ze śpiewaków: „ - Ciszej panowie, bo się babka zbudzi”. Rodzina przy trumnie śmieje się przez łzy, a my wraz z nimi. Skończyliśmy o wpół do drugiej, zasmakowałem. Śpiewałem w tej okolicy 8 lat, do śmierci pana Jana, nauczywszy się przy okazji od Niego wszystkich tamtejszych pieśni na pamięć.

Zgrzebne to było piękno. Pan Jan nie był zawołanym śpiewakiem, ale dysponował genialnym słuchem i takąż muzyczną pamięcią. Zrazu nieufny („siurek z niasta ni spokoju nie daje”), z czasem przyzwyczaił się do mnie.

Około trzech lat zajęło mi pamięciowe opanowanie Jego repertuaru, ale rytm tej muzyki nadal pozostawał dla mnie zagadką. Mimo to, w poście 1995 roku zaczął się mną w śpiewie podpierać: On intonował, ja ciągnąłem. Z czasem zacząłem zdobić.

więcej

Aktualności

Monodia na fb

Wejść na stronę: 1671 (Dziś: 1)